Michał Anioł. Geniusz, który nie znał granic
– Kim jesteś, człowieku? – chciałoby się zapytać, spoglądając w oczy artysty na obrazie. Twarz okolona gęstą brodą, rysy wyraziste, mocno zarysowane, czoło wysokie. Z portretu bije siła i duma. Tylko te oczy wydają się smutne, jakby zagubione. Stary mężczyzna patrzy na tego, kto spogląda na niego. Może chce coś powiedzieć, dać jakiś znak, przestrogę. W końcu jak mało kto wie, jakie niespodzianki lubi płatać życie.
– Jestem rzeźbiarzem – odpowiadał zawsze, gdy go pytano. Trudno się z tym nie zgodzić, stając przed nieziemsko piękną Marią i jej umęczonym synem, czyli słynną Pietą w Bazylice św. Piotra na Watykanie. Nie można polemizować z tymi słowami w obliczu srogiej potęgi Mojżesza w rzymskim kościele św. Piotra w Okowach. Nie da się nie przyznać mu racji, podziwiając skupionego Dawida tuż u wejścia do Palazzo Vecchio we Florencji. Nawet dzieła niedokończone, jak na przykład Pietà Rondanini, mają w sobie takie piękno i twórczą tajemnicę, że nie sposób odmówić ich autorowi rzeźbiarskiej wielkości. Wielkości, która zdaje się nie mieć ograniczeń.
– Ale ja jestem rzeźbiarzem – powiedział papieżowi Juliuszowi II, gdy ten zlecił mu wykonanie fresków na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej. Był rok 1508. Artysta miał wówczas 33 lata, a na swym koncie i watykańską Pietę, i florenckiego Dawida. Zaprojektował też potężny nagrobek papieża, rzeźbiarskie arcydzieło, które miało zmienić historię sztuki. Z malarstwem nie miał dotychczas wiele do czynienia. Kształcił się wprawdzie w pracowni Domenica Ghirlandaia we Florencji, ale bardziej interesowała go szkółka rzeźbiarska w medycejskich ogrodach przy kościele San Marco. Papież nie dał się odwieść od swego pomysłu, by banalnie pomalowane sklepienie pod ręką mistrza z Florencji zmieniło się w arcydzieło. Kłócili się przez cały czas trwania prac, czyli cztery lata; papież próbował ingerować, ale mimo usilnych próśb, rozkazów i powagi urzędu nie został nawet dopuszczony do oglądania, jak postępują prace. Za to, gdy 31 października 1512 roku rozebrano rusztowania i zgromadzeni podnieśli głowy, by spojrzeć w górę, odkryli świat, którego nie spodziewali się nawet zobaczyć. Piękno, siła i dynamizm przedstawienia poszczególnych scen zapierały dech w piersiach. Oczom wszystkich ukazała się zupełnie nowa jakość.

– Jestem tylko rzeźbiarzem – przypominał Michał Anioł, gdy zgłaszali się do niego zleceniodawcy, którzy zdawali się nie rozumieć, z kim mają do czynienia. A to każe mu się pracować nad fasadą kościoła San Lorenzo we Florencji, a to ktoś zleca mu umocnienie murów miejskich. Na zlecenie artysta projektuje kopułę Bazyliki św. Piotra na Watykanie i tworzy jeden z piękniejszych placów Rzymu – plac na Kapitolu. Rzeźbiarz, który maluje lepiej niż malarze? Rzeźbiarz, który tworzy architektoniczne cuda? Nawet biorąc pod uwagę renesansową wszechstronność i dość powszechne zajmowanie się wieloma dziedzinami sztuki naraz, trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z kimś absolutnie wyjątkowym.
– Kim jesteś naprawdę, Michelangelo Buonarroti? – Nie sposób powstrzymać się przed zadawaniem tego pytania. Bez końca i bez nadziei na odpowiedź. Chociaż napisano tysiące opasłych ksiąg biograficznych, a specjaliści z wielu dziedzin przeanalizowali życie i twórczość tego artysty, paradoksalnie wciąż pozostaje on zagadką, skryty za chmurnym spojrzeniem na portretach, za wierszami i dziełami. Jakim był człowiekiem?

Nie założył rodziny. Wielkim artystom zdarza się, że sztuka pochłania ich bez reszty. W dojrzałej części życia pewna kobieta stała się dla niego bardzo ważna, ale i ona nie została jego towarzyszką. Vittoria Colonna pochodziła z bogatego, wpływowego rodu książęcego; z artystą połączyła ją głęboka przyjaźń. Oboje czuli się samotni, pisywali wiersze, rozmawiali o sztuce, życiu i Bogu. Choć była sporo młodsza od artysty, zmarła pierwsza i Michał Anioł znów został sam. Jego życie było samotnym zmaganiem się z ludźmi i przeciwnościami.
Zarzuca mu się, że był porywczy i gburowaty, skory do kłótni i pogardliwy wobec innych. To tylko część prawdy. Rzeczywiście charakter miał niełatwy, ale walczył przede wszystkim z silniejszymi od siebie, nie wyżywał się na słabszych. Jego kłótnie z papieżem Juliuszem II przeszły do historii; jako artysta czuł się silny i nie widział żadnego powodu, by ustępować, nawet osobom ustawionym w hierarchii społecznej na samym szczycie. Zmagał się z niezdecydowaniem zleceniodawców, brakiem konsekwencji czy nieuczciwością. Walczył o swoje projekty, miał bowiem przekonanie, że to, co proponuje, jest naprawdę dobre, w jego przekonaniu najlepsze z możliwych. Potrafił się obrazić i wyjechać z miasta; posyłano potem po niego, próbowano załagodzić konflikt. To wszystko wynikało jednak przede wszystkim z artystycznej wiary Michała Anioła w swoje możliwości. Takich ludzi się ceni, ale nie lubi, dlatego za Michałem Aniołem szybko zaczęła iść opinia gbura i mruka, mistrza, któremu lepiej nie stanąć na drodze. Podziwiano go, ale nie było wokół niego przyjaciół. Artysta żył sam. Pod koniec życia opiekował się bratankiem, pisywał do niego listy, wysyłał pieniądze. Bratanek odwdzięczył się wujowi, potajemnie zabierając jego zwłoki tuż po śmierci w 1564 r. z Rzymu do Florencji. Michał Anioł wrócił do swojego ukochanego miasta, w którym zawsze czuł się najlepiej. Miasta, któremu nie udało się go zatrzymać, gdy Rzym wzywał, ale pozostało w jego sercu do końca.
Przez całe życie rozdarty – między Florencją a Rzymem, rzeźbą a malarstwem, pracą a rodziną. Przekraczał te granice wielokrotnie, żył zawsze jakby pomiędzy. Kochał Florencję, pracował w Rzymie. Czuł się rzeźbiarzem, zarabiał jako malarz i architekt. Zarabiał ciężką, tytaniczną pracą, potem nie korzystał ze swego majątku, ulegając żądaniom krewnych. Ciągle niespełniony, przekonany, że może więcej i lepiej. Jako dojrzały mężczyzna przyznał w jednym z listów, że malarstwo i rzeźba to jedno i to samo; wszystkie sztuki, wszystkie środki wyrazu służą tak naprawdę realizowaniu tej samej idei piękna i siły. Przestał walczyć ze sobą, zgodził się na bycie artystą wielu sztuk. Dzięki bratankowi spoczął we florenckiej ziemi, może więc i rodzina, i Florencja spłaciły swój dług wobec artysty. Granice się zatarły. Wszystko zaczęło do siebie pasować. Pozostało kilka niezrealizowanych projektów, na które nie starczyło życia, mimo że Michelangelo miał szczęście żyć aż 89 lat. Niedawno minęło 450 lat od jego śmierci. Na szczęście wciąż mamy jego arcydzieła.
Magdalena Giedrojć
Tekst pierwotnie ukazał się w dwumiesięczniku „La Rivista” 2015, nr 15, s. 53-57.